Z kubryku - czyli relacja Oliwi Czuchryty z pobytu na Pogorii
Leniwie płyną godziny ostatniej psiej wachty, opasłe i senne jak muchy i dziwna tkliwość osiada na zwiniętych żaglach, skraplając się w duszach uśpionej załogi. Wyglądam przez okno na spokojne morze i horyzont chyboczący się lekko w rytm oddechu. Oddech nas splata. Obserwuję jak wraz z moją klatką piersiową z wolna unosi się Jej dziób, jak łagodnie opada po przejściu największej z fal. Nie dziwię się wcale dawnemu marynarskiemu zwyczajowi nazywania żaglowców imionami ukochanych kobiet, tak bliski stał mi się przez ten tydzień Jej takielunek, Jej smukłe maszty i moja koja w dziobowym kubryku.
A przecież przed tygodniem tak byliśmy nieopierzeni, tak nieobyci, tak sobie obcy gdy w południowym słońcu stanęliśmy na kei Imperiańskiego portu niosąc w rękach skrzynie z prowiantem i kilka tobołów z dobytkiem mającym nam służyć za namiastkę domu, tak zbędnym od momentu gdy to Ona stała się naszym domem. Dzień później wypłynęliśmy, pozostawiając za sobą maleńką Imperię z jej bazyliką i praniem suszonym, południowym zwyczajem, między oknami.
Pierwszej wybranej liny nie w sposób ani zapamiętać, ani zapomnieć, pamięć rozpływa się w nagłym porywie dobrej, fizycznej pracy poprzecinanej komendami oficerów. Dwie wachty do żagli, pracujemy jeszcze powoli i niezręcznie, gejtawa myli się z gordingami a szot z fałem, knagi plączą się w rękach. Pogoria tnie morze gładko i szybko, miarowo kołysząc się z burty na burtę. Ziszcza się szaleńczy sen o morzu, płyniemy na Saint Tropez, a stamtąd do Cannes, a stamtąd — jak będzie wiało. W portach praktycznie nie cumujemy, stajemy na kotwicach na pół mili od brzegu, do miast dobijamy pontonami. Każde kolejne jest coraz większe, w każdym budynki mają coraz więcej kondygnacji. Poznaję smak słonej wody na skórze gdy w charakterze rozbitków kąpiemy się w zatoce wyspy św. Małgorzaty. Woda otula mnie i unosi, a ja daję się nieść, starając się tylko i wyłącznie czuć. Jeszcze chwila i kurs wyznaczy nam Sanremo i bezpieczny port w Genui. Północ na sterze mili państwo. Pora powrotu.
Coraz sprawniej idzie nam brasowanie, coraz szybciej zrzucamy i stawiamy żagle, nawet monotonnie wybijane szklanki brzmią raczej dumnie, dzieląc nieogarnioną przestrzeń czasu na półgodziny i czterogodzinne wachty. Uczymy się myśleć o krok do przodu i pomagać bez słowa, tłumnie wchodzimy na reje by klarować żagle, na próbę wystawiając własny strach. Minie trochę czasu nim na powrót przyzwyczaimy się do stabilnego gruntu pod nogami. Nim przestanie nas zrywać o czwartej nagła myśl o zmianie wachty. Być może — nie przyzwyczaimy się już nigdy, rozpaleni ogniem przedwiecznego marzenia o morzu, które dane nam było obudzić, a którego do końca nie spełnia się nigdy.
« mogę kopać tu dalej, few days, few days mogę kopać przez dni parę ale wracać chcę.... »